Spacer po japońskich slumsach... w Osace


Każdy, kto lubi podróżować inaczej, zbaczać z typowego szlaku turystycznego, zapuszczać się w dziwne, nieznane i nieczęsto opisywane zakątki świata, zauważy w Kraju Kwitnącej Wiśni wiele takich zakamarków, które odbiegają od stereotypowej wizji nowoczesnej lub tradycyjnej Japonii. Pewnie dla samych Japończyków są one całkiem zwyczajne, ponieważ stanowią część ich codziennej rzeczywistości. Mowa tu o japońskich slumsach, a konkretnie o dzielnicy Nishinari w Osace.



Choć trudno w ogóle wyobrazić sobie takie miejsce w jednym z najbogatszych miast w Japonii, to trzeba pamiętać o jego istnieniu. Rzecz jasna, nie można bezpośrednio porównywać japońskiej dzielnicy biedoty z tymi „modelowymi” jak na przykład manilski Onyx czy bombajska dzielnica Dharavi.

Podania, legendy i mity

Osakański dystrykt Nishinari-ku znajduje się w południowo-zachodniej części Osaki. Kiedyś była to słynna dzielnica Kamagasaki, wokół której snuto opowieści rodem z Kaidan. Historia dzielnicy sięga korzeniami lat 20. XX wieku. Niedługo potem teren został zniszczony podczas II wojny światowej. W latach 50. zyskał status slumsu zamieszkiwanego przez biedotę, bezrobotnych i ofiary wojny. Miejsce nie należało do najbezpieczniejszych, zdarzały się tu liczne kradzieże, pobicia czy inne przestępstwa. Tutaj też część brudnych interesów załatwiała japońska mafia, kwitły hazard i prostytucja. Od początku w Nishinari mieszkało lub przebywało najwięcej jednodniowych pracowników, wykonujących drobne prace typu doręczanie przesyłek, prace na budowie, sprzątanie itp.



Choć z dawnej Kamagasaki nie pozostało wiele, to pewne lata „świetności” utrwalił wybitny japoński fotograf Inoue Seiryū. Codziennie przemierzał brudne ulice, by uchwycić moment prawdziwego życia – trudnego, pełnego przeszkód, ze społecznym bagażem i etykietką, której tamci ludzie nigdy się nie pozbyli. Reporterskie podpatrywanie Inoue było inspiracją i prawdopodobnie najważniejszą lekcją fotografii dla Daido Moriyamy – człowieka, który stał się ikoną powojennej japońskiej fotografii reportażowej. Zadaniem reportera jest dokumentować, by chociaż w ten sposób ocalić dane miejsce, zjawisko, osobę od zapomnienia. Tak jak udokumentowano nieistniejące już Kamagasaki…

Kamagasaki oficjalnie nie istnieje od 1966 roku. Mimo tego oczywistego faktu, Zachód z uporem doszukuje się w tym drugiego dna. W 2008 roku brytyjski poważany dziennik „The Guardian” zamieścił wzniosły artykuł poświęcony największemu osakańskiemu slumsowi, pisząc:

„[...] Nie znajdziesz Kamagasaki na żadnej oficjalnej mapie. Osakańscy oficjele woleliby, aby świat nie wiedział nic o tym labiryncie obskurnych ulic, parków pokrytych brezentem, noclegowni dla bezdomnych, które symbolizują społeczne nierówności w drugiej największej gospodarce świata. [...]” *

Cóż, trudno znaleźć je na mapie, jeśli nie posługujemy się nową nazwą miejsca, czyli Nishinari… A dokładniej, ten konkretny wycinek uznany za slumsy znajduje się w okolicy stacji kolejowej Shinimamiya i funkcjonuje pod potoczną nazwą Airinchiku. Poza tym ten artykuł to dowód na to, że ostatnio tzw. poorism – forma turystyki polegająca na zwiedzaniu slumsów w najbiedniejszych częściach świata – stał się bardzo modny. Zarówno wśród profesjonalistów, jak i amatorów. W związku z tym Airinchiku nie umknęło sokolim oczom żądnych dobrego materiału reporterów. Jednak podania i legendy na temat dzielnicy są mocno przereklamowane.

To jak to jest z tym slumsem?




Odwiedziłam tę część miasta w 2012 roku
i drugi raz w 2014 roku. Jakieś 4 lata po tym, gdy świat zwrócił uwagę na problem bezdomności i nierówności klasowych wśród narodu japońskiego. W 2008 roku w byłej Kamagasaki wybuchły kolejne (bo od początku historii miało ich miejsce wiele) zamieszki. Mieszkańcy chcieli w ten sposób zaprotestować przeciwko złemu i nierównemu traktowaniu. Dotyczyło to zachowania jednego z policjantów, który nie udzielił niezbędnej pomocy człowiekowi potrąconemu przez samochód i pozostawił go na chodniku, skazując na śmierć. Przecież to kolejny bezdomny, bezrobotny – żadna strata. Po tym tragicznym wydarzeniu oczy świata zwróciły się ku mocarnej Japonii, a ciekawscy zaczęli drążyć temat. Zaowocowało to wieloma naukowymi i dziennikarskimi analizami tego „dziwnego” zjawiska. Faktem jest, że Japończycy lubią społeczny perfekcjonizm i ład. Zjawiska klasyfikowane jako nieprzystające do określonych norm, spycha się na margines, a najlepiej zamiata pod dywan i zapomina. Nie obwiniałabym jednak zbytnio samych Japończyków, ponieważ zdaje się, że jest to cecha wspólna wysoko rozwiniętych społeczeństw.


Choć problem Nishinari nadal nie został rozwiązany i w dalszym ciągu określa się tę dzielnicę jako japoński slums, zauważa się znaczną poprawę. Ulice zostały uprzątnięte, walące się domy częściowo podreperowano. Dystrykt stał się popularny wśród zagranicznych turystów i studentów, ponieważ – co tu dużo mówić – jest tani. Być może nie należy do najbezpieczniejszych, ale wynajmując pokój w tej okolicy, można zaoszczędzić parę groszy na inne wydatki. Ponadto większość osakańskich hosteli młodzieżowych ulokowanych jest właśnie tam. W części z nich warunki odbiegają od standardowych, np. w niektórych działa tylko jeden prysznic, a do kąpieli wyznaczona jest wspólna łaźnia publiczna. Taki sposób mycia się nie wydaje się niczym przyjemnym dla nieprzyzwyczajonych cudzoziemców, dlatego kolejka do jednego jedynego prysznica zawija się na schodach kilkakrotnie. Okolica raczej nie sprawia najlepszego wrażenia, ale mieszkają w niej też zwykli ludzie, mający stałą pracę, prowadzący uporządkowany tryb życia.



No, może nie do końca tak uporządkowany, jakby sobie tego życzyli. Niektórym obywatelom dzielnicy Nishinari zdarza się załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne na ulicy bez żadnego skrępowania. Trudno się dziwić, ponieważ żadnego „krzaczka”, za którym można by się schować, nie ma. Zatem, klucząc w labiryncie wąskich uliczek, trzeba uważać na „niespodzianki”. Dla mieszkańców musi to być prawdziwe utrapienie. Jeden z nich powiesił przed swoim domem pełną złości i wulgarnych określeń tablicę informacyjną. Jej treść można przetłumaczyć następująco: „Jeśli jeszcze raz zostawisz swoją kupę pod moim domem, to wycisnę to gówno z ciebie!”** W takich miejscach jak Nishinari w końcu nie przebiera się w słowach…




Supermarket Tamade - tutaj robi się prawdziwe interesy



Innym sposobem na życie jest oczywiście żebranie. Można w różny sposób spożytkować tak zarobione drobne: pierwsza z opcji to, oczywiście, alkohol, druga – papierosy, trzecia opcja (choć być może to tylko lokalna legenda…) – zestaw sashimi kupiony w dużym supermarkecie Tamade. Sklep przykuwa uwagę kiczowatymi kolorami i zdecydowanie wyróżnia się na szaroburym tle. Delikwent kupuje drugie śniadanie w pudełku za niewielką sumę – ok. 200-300 jenów. Następnie zjada, aż mu się uszy trzęsą, ale tylko połowę i wraca do sklepu z wielkimi pretensjami. Zaczyna odgrywać spektakl, zdarza mu się krzyczeć, że to, na co wydał astronomiczną sumę, jest absolutnie niejadalne/nieświeże/zleżałe/niesmaczne i jak tak można traktować ludzi?! Obsługa nie ma wyboru. Musi klientowi dać nowe opakowanie i przeprosić go za zaistniałą sytuację. W ten sposób uzyskuje się półtora opakowania w cenie jednego. To akurat odpowiada stereotypowemu osakańczykowi, który potrafi zrobić biznes na wszystkim. 




Przechodząc pod dachami z falistej zardzewiałej blachy, mija się kolejne bary karaoke, stragany z ubraniami, bibelotami wszelkiego rodzaju, ręcznikami i pościelą, futonami. Z głośników sączy się nawoływanie do nawrócenia, albowiem apokalipsa już jest tuż tuż... Czas w tym miejscu płynie swoim tempem i zdaje się nie zważać na zmieniającą się wokół rzeczywistość. Po drodze mijają nas różni ludzie, ale praktycznie żaden nie ma na sobie garnituru, żaden też nie nosi białego kołnierzyka. Co jednak nie oznacza, że „białych kołnierzyków” nie da się tam spotkać. Owszem, da się. Idą szybkim krokiem, rozglądają się nerwowo na boki, po czym szybko wsiadają do auta i odjeżdżają. Pewnie obawiają się, że ktoś ich rozpozna… Ich obawy są zupełnie słuszne, bo wałęsanie się w biały dzień po tej okolicy wymaga od „białego kołnierzyka” odwagi – z pewnością urwał się z pracy i wcale nie jest na spotkaniu z klientem, na domiar złego pewnie jest żonaty…

Czerwone Latarnie w Osace




W Nishinari mieści się przecież jedna z największych „dzielnic rozrywki”. O godzinie 12:00 w południe w Tobita Shinchi – bo tak nazywa się osakańska dzielnica Czerwonych Latarni – panuje niewielki ruch, mimo tego część „lokali” jest otwarta. Na brak specyficznej atmosfery tego miejsca nie można narzekać. W końcu dzielnica liczy sobie niemal 100 lat aktywnej działalności. Po obu stronach dosyć długiej ulicy znajdują się niskie domy, a zabudowania stylizowane są na starojapońskie. Nie ma żadnej informacji o tym, że to tzw. akasen (slangowe określenie dzielnicy rozrywki), ponieważ oficjalnie prostytucja w Japonii została zdelegalizowana w 1958 roku. W związku z tym zakazem działa się pod przykrywką. Przy wejściu do każdego z domów znajduje się neon z nazwą hotelu, salonu masażu czy restauracji. Niektóre drzwi w stylu japońskim są już rozsunięte. To oznacza, że są wolne miejsca. Na drewnianej podłodze w przedsionku, czyli genkan, z podwiniętymi nogami siedzi piękna, wystylizowana kobieta, a obok niej na krzesełku starsza pani – zapewne pilnująca interesu. Uśmiechają się szeroko i zapraszają do środka. Co ważne, obowiązuje tam całkowity zakaz fotografowania, a za jego złamanie można solidnie oberwać od pilnującej terenu burdel-mamy w wieku senioralnym. Oprócz kontrolowania sytuacji ich zadaniem jest dbanie o czystość. I rzeczywiście, na próżno tu szukać chociażby jednego papierka czy niedopałka papierosa.




Tak się składa, że spacerowaliśmy po osakańskim akasen z Panem Sól we dwójkę. Nagle z wnętrza jednego „sklepu” wydobył się głos: „oniichan, yotterashai!” („młody panie, zapraszam!”). Akurat wtedy blondwłosa piękność zauważyła moją obecność i mina jej nieco zrzedła… Czy odezwałaby się równie chętnie, gdyby Pan Sól nie był Japończykiem? Chodzą słuchy, że japońskie prostytutki obawiają się klientów z Zachodu i nierzadko odmawiają im świadczenia usług…

4:00 rano to najlepszy czas na... zwiedzanie!

Zupełnie inny obraz mamy przed oczami, gdy spacerujemy po tej okolicy o godzinie 4:00 rano. Pewnie zapytacie, co tam robiłam o takiej dziwnej porze? Nocowaliśmy w Osace, a chodziło nam o to, aby było jak najtaniej. O godzinie 6:00 najpóźniej musieliśmy być na lotnisku, bo szykowaliśmy w podróż na Okinawę. Gdy wychodziliśmy z hotelu na dworze było ciemno, dopiero co skończył się tajfun. Studzienki wybijały wodę, było wilgotno, chłodno i ogólnie nieprzyjemnie. Okazało się, że 4:00 rano, to pora, kiedy Nishinari ożywa. Budzą się ze swojego letargu bezdomni, bezrobotni i szukają jednodniowej pracy. Kolejka przed lokalnym urzędem pracy rosła, słychać było pokrzykiwania, ktoś gdzieś zanosił się od kaszlu, nad głowami unosił się papierosowy dym. W tym miejscu można by śmiało pstryknąć okładkę "National Geographic", ale robienie zdjęć japońskiej żulerce może skończyć się nawet pobiciem albo kradzieżą aparatu. Zdarza się to ostatnio coraz częściej, o czym piszą nie tylko szukające sensacji media, ale też i japońscy blogerzy, których śledzę. Z ukrycia - jak najbardziej, ale nasza walizka na kółkach robiła raban na niezbyt równym chodniku, więc też zwracaliśmy na siebie uwagę. Nie czułam się niebezpiecznie, ale co najwyżej nieswojo.


Opuszczając Nishinari, przekracza się granicę pomiędzy dwoma światami. Z pewnością nie są aż tak od siebie odległe, ale wyraźnie wyczuwa się różnicę. Gdy oddala się od tego miejsca oddala, ulice przestają być tak obskurne, nie czuje się niemal osaczenia przez wszechobecną zardzewiałą, falistą blachę, a w powietrzu nie unosi się zapach stęchlizny. Na ścianach widać coraz mniej graffiti. Choć Nishinari zamieszkują już zwyczajni ludzie, opowieści rodem z horroru żyją w umysłach lokalnej społeczności. To trochę jak z warszawską Pragą, czy wrocławskim Trójkątem Bermudzkim…


*  McCurry Justin, Beyond the lights, Japan’s biggest slum is nation’s dark secret, wydanie internetowe “The Guardian”, 22 sierpnia 2008 r., dostępny w Internecie: www.theguardian.com/business/2008/aug/22/japan.socialexclusion. Wersja oryginalna: “You won't find Kamagasaki on any official maps. Osaka's bureaucrats would rather the world knew as little as possible about the maze of dingy streets, tarpaulin-covered parks and high-rise dosshouses that symbolise growing social inequality in the world's second-biggest economy”.


**Shibaku – jest to zwrot używany w dialekcie Kansai, który dokładnie oznacza groźbę brutalnego pobicia kogoś (zakłada bicie i kopanie). Sam wydźwięk tego napisu jest dla Japończyków z regionu Kansai dosyć zabawy. 

_________________________
 

Pierwsza wersja tego teksu była opublikowana w magazynie "Torii" nr 21.



Następny post
« Prev Post
Starszy post
Następny Post »
10 Komentarzy
avatar

"Chodzą słuchy, że japońskie prostytutki obawiają się klientów z Zachodu i nierzadko odmawiają im świadczenia usług…"

Jak by to ująć...Hmmm... To twierdzenie nie jest całkowicie bezpodstawne. eM do tej pory śmieje się do rozpuku jak opowiadam moją historię z pewnym "prezentem", który dawno dawno temu sprawili mi moi japońscy koledzy...

Odpowiedz
avatar

:) Ja miałem tam trochę inne doświadczenie, gdzie pewna kobieta złapała mnie (delikatnie) za rękę i zaproponowała "masaż" ... trochę mnie to zdziwiło/przestraszyło, zwłaszcza że okazało się, że to transwestyta :)

Odpowiedz
avatar

Mój boże - zaraz wyjdę na eksperta od prostytucji, ale cóż...

Tego typu oferty (tj. masaż, itd) są bardzo popularne w okolicach tłumnie odwiedzanych przez turystów. Sama "oferta" też jest skierowana głownie dla turystów i jedyne co mogę o tym powiedzieć to to że za pieniądze wydane na ten pseudo masaż z happy endem prawdziwy Japończyk dostanie usługę full service. Nie żebym z tego korzystał ale tak się składa że podczas mojego pobytu w Japonii poznałem wiele ciekawych osób - włącznie z bardzo podejrzanym typem - właścicielem love hotelu specjalizującego się w BDSM. Jak ktoś potrzebuje, mogę załatwić zniżkę :D

Odpowiedz
avatar

O warto wiedzieć, gdyby ktoś mnie o to pytał, będę kierować do Ciebie :D

Odpowiedz
avatar

Co do załatwiania potrzeb fizjologicznych na środku chodnika to zdarzyło mi się być świadkiem takich akcji również w tokijskiej Ginzie, więc slums czy nie slums, jak ktoś ma potrzebę to i tak swoje zrobi. Wielokrotnie podróżowałam również po Indiach i chyba najbardziej porażający jest dla mnie widok bezdomnych lub żyjących w nędzy dzieci, których sytuacja nie robi żadnego wrażenia na tak zwanej indyjskiej klasie średniej.

Odpowiedz
avatar

Zdarzać, to się zdarza wszędzie, bo taki jest urok metropolii ;-) różnica polega na tym, że chyba nikt w Ginzie karteczek przed domem/biurem w łamanym dialekcie nie wywiesza ;-)

Indie to zupełnie inny kaliber, nie byłam i pewnie się nie wybiorę, bo jakoś specjalnie mnie w tym kierunku Azji nie ciągnie m.in. z tego powodu, o których napisałaś powyżej. Nie chcę być tego świadkiem ani mieć tego w pamięci, bo ja jako ja nic nie mogłabym z tym zrobić, a jednorazowe kupienie bułki niczego nie zmieni.

Odpowiedz
avatar

Bardzo ciekawy tekst! Spałem w dwóch hotelach w Nishinari (pokój za 40zł to jak na Japonię coś nieprawdopodobnie taniego!), warunki ok, a na ulicy ani przez chwilę nie czułem się jakoś niepewnie, nawet w nocy. Zresztą moje wrażenia opisałem na blogu - gdyby ktoś był ciekaw to: http://kociepodroze.blogspot.com
Co do Kamagasaki, to warto obejrzeć film Nagisy Oshimy "Taiyô no hakaba" ("Sun's Burial") - może niezbyt łatwy i przyjemny w odbiorze, ale dosłownie ukazujący jaki tam był hardkor w 1960 roku.

Odpowiedz


WSZYSTKIE KOMENTARZE O CHARAKTERZE REKLAMOWYM BĘDĄ KASOWANE.