Jako że rzeka łączyła się bezpośrednio z Pacyfikiem, sporo kilometrów musielibyśmy płynąć, aby stała się słodka. Jak to zatem możliwe, żeby zielone drzewa wyrastały ze słonej wody? Mangrowy uporały się z tym problemem, filtrując sól dzięki liściom. Są one ciężkie i mięsiste, a gdy poziom soli staje się dla nich nie do zniesienia, zmieniają kolor na żółty i odpadają. W ich miejsce wyrastają nowe, świeże stacje odsalania, które będą wspomagać namorzynowy system zarządzania wodą. To oznacza też, że liście nie służą do oddychania. Rośliny te pobierają tlen przez specjalne korzenie oddechowe, które rozczapierzone wystają z wody. Co ciekawe, drewno pozyskiwane z tych drzew należy do najcięższych, więc zamiast swobodnie płynąć z nurtem rzeki, od razu idą na dno. Japończycy z Okinawy szybko nauczyli się je wykorzystywać jako surowiec do budowania trwałych, odpornych na tajfuny, domów. Kapitan wspomniał, że niezwykle trudno jest wyrwać takie drzewo z korzeniami. Siła wiatru musi być naprawdę potężna. Podczas naszego rejsu widzieliśmy wiele pozwalanych drzew, bo dokładnie półtora dnia przed naszym wylotem szalał tam okropny tajfun, przez który o mały włos nie musieliśmy zrezygnować z okinawskich planów.
Po rejsie zadzwoniliśmy do firmy, z której wypożyczaliśmy samochód. Przyjechał po nas (bo nie ma innej możliwości wydostania się z portu) młody Japończyk, który w przeciwieństwie do kapitana z ery Showa, nie kwapił się do wykonywania swoich obowiązków. Mruknął coś tylko i już później nie odezwał się ani słowem. Do przedniego siedzenia pasażera miał przyczepionego pluszowego iriomockiego kota i - jak się później okazało - miał być to jedyny kotek, którego dane mi było zobaczyć podczas całej wycieczki.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, wypożyczalnia - podobnie jak kapitan statku - również zdawała się zatrzymać w czasie. Łysawy właściciel wręczył Panu Sól plik papierów do podpisania oraz kluczyki. Mam takie przeczucie, że tutaj nawet i Polacy nie mieliby problemu z prawem jazdy, bo właściciel jedynie rzucił okiem na podpisy, a że miał imponujące denka od butelek na nosie, mam wrażenie, że niewiele zobaczył.
Nasz bieluśki daihatsu - tj. pudełko na kółkach - musiał już trochę klientów doświadczyć, a właściwie mistrzów parkowania. W wielu miejscach był przerysowany i powgniatany, ale co najważniejsze - jechał do przodu. W przeciwieństwie do samochodów na innych wyspach, iriomockie automobile nie mają wmontowanego fabrycznie GPS-a, bo akurat tutaj jest tylko jedna droga okalająca całą wyspę, więc szanse na zgubienie się są niewielkie. Odpaliliśmy potwora i ruszyliśmy przed siebie.
Szybko okazało się, że koteczki będą towarzyszyć nam przez całą drogę, co około 10 metrów... Nie, nie - bynajmniej nie siedziały na drzewach i nie wpatrywały się błyszczącymi ślepiami (choć kto wie?). Objawiały się nam w postaci wszelakich znaków ostrzegawczych: pionowych, wymalowanych na jezdni, przeczepionych do barierek mostów, powieszonych na drzewach - dosłownie wszędzie.
"Uwaga! Kotek" (i to dosłownie "kotek"), "Uwaga! Zwolnij - koteczki!", "Na tej jezdni zginął jeden kotek, nie chcesz zabić następnego! Zwolnij", "Uwaga - przechodzące koty".
Iriomockie kocury potrafią znikąd wyskoczyć na jezdnię i wtedy najczęściej zaliczają bliskie spotkanie trzeciego stopnia z maską samochodu, które kończy się dla nich tragicznie, a jeszcze tragiczniej dla sprawcy wypadku... Będąc tu, ma się wrażenie, że mniejszym przestępstwem będzie potrącenie dziecka niż przejechanie któregoś z futrzaków pod ochroną...
Z powodu kotów na całej wyspie, tzn. na tej jednej jedynej drodze, obowiązuje nas ograniczenie prędkości do 30-40 km/h. Wiecie, co to oznacza? Że powieki zamykają się Wam samoistnie, bo droga jest monotonna - cały czas prosto, cały czas przez gęsty las i cały czas z prędkością "zrywającą asfalt". Czy kusiło nas, żeby przyspieszyć? Kusiło, a jakże! Ale tylko do momentu, gdy zauważyłam policję schowaną w krzakach (jak widać polskie policyjne praktyki znane są również na Oceanie Spokojnym). Na ratunek podczas nudnej drogi przychodzi jedynie japońskie disco polo płynące wesoło z radia tudzież raczenie się inspirującymi rozważaniami na temat życia i śmierci z kompanem niedoli. I tak pokonaliśmy dystans 40 km w zegarową godzinę... W tym czasie minął nas jeden miejscowy (również w białym daihatsu) i jeden autobus z wycieczkowiczami.
Gdy w końcu zajechaliśmy na parking i rozprostowaliśmy kości, poszliśmy pozwiedzać lasy mangrowe. W ich gąszczu zostały wybudowane drewniane mostki na palach, którymi można pospacerować i pooddychać świeżym powietrzem.
Zastanawialiśmy się, czy to co mówił kapitan z ery Showa odnośnie żółtych liści namorzyn, to prawda. Postanowiliśmy spróbować jednego (i to dosłownie), choć na pół sekundy zapaliła mi się czerwona lampka - czy zjedzenie nawet w bardzo małej ilości takiej rośliny może być trujące? Doszłam do wniosku, że chyba nie (chociaż nie wiem, na jakiej podstawie) i koniuszkiem języka zbadałam zasadność słów kapitana. Liść rzeczywiście smakował jak solniczka... Na szczęście byliśmy całkiem sami, bo nie wiem, co pomyśleliby sobie inni, gdyby zobaczyli Japończyka z blond-białasem siedzących schowanych w krzakach i liżących liście... ;-) My w każdym razie ubaw z naszej głupoty mieliśmy przedni.
Po powrocie z wysp, wszyscy pytali: "I co? I co? Widzieliście te dzikie koty?" Niestety nie i w sumie naiwne byłoby myśleć, że się je w ogóle zobaczy. Dziś pozostało około 100 osobników i na wyspie o powierzchni 300 km2 porośniętej w 99% gęstym, niedostępnym dla człowieka, lasem, graniczy to z cudem. Owszem, takie przypadki mają miejsce, ale wyjątkowo rzadko. Jeżeli nie uda nam się takiego zwierzaka zobaczyć, to zawsze można kupić sobie pluszaka na pocieszenie albo namorzyny w doniczkach (uwaga, transport takiej rośliny na główne wyspy wymaga kwarantanny na lotnisku).
Wyspa Dzikich Kotów okazała się strzałem w dziesiątkę, to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, jakie dane nam było odwiedzić. Tu żyje się w zwolnionym tempie, w niezwykłym otoczeniu zieleni, rzek i po prostu świętego spokoju. Zdecydowanie po Sikoku, to jedno z moich ulubionych miejsc.
14 Komentarzy
Jak już pojadę do Japonii, to na pewno wybiorę się na tę wyspę <3 Piękne zdjęcia :)
OdpowiedzNo właśnie ze zdjęciami mam problem, bo na komputerze są ostre jak żyleta, a przechodząc przez bloga niestety porobiła się kompresja i już nie ma tego efektu :/
OdpowiedzA na Iriomote koniecznie, tylko trzeba będzie się tam wybrać w formie zorganizowanej, bo tam nie ma możliwości poruszania poza samochodem.
Te zdjęcia zawsze są takie piękne, uwielbiam je ♥
OdpowiedzKażdy Twój post przepełniony jest czymś niesamowitym, jakbym stawała się częścią Twojego świata. Naprawdę ^^
Jestem tu już od dłuższego czasu, a nigdy nie wiedziałam co napisać...
Ale chyba już wiem - zazdroszczę xD
Bardzo Ci dziękuję za te miłe słowa! :-)
OdpowiedzW każdym razie, dziękuję za ujawnienie się i pisz częściej ;-)
Wszystkim tym, których zachwyciły wpis i zdjęcia z Iriomote, a którzy chwilowo lato spędzają poza Riukiu, polecam książkę Krzysztofa Schmidta i Nozomi Nakanishi "Iriomote. Wyspa dzikich kotów" (Zysk i S-ka). Sporo ciekawych zdjęć i opowieści o dzikich kotach, tropikalnej przyrodzie, lokalnych obrzędach, duchach, kulturze i nadciągającej cywilizacji...Nirai-Kawaii....rzeczywiście zupełnie inna Japonia.
OdpowiedzNiesamowite drzewa! Szkoda, że nie było kotów. Czy te dzikie koty są na tyle dzikie, żeby być niebezpieczne dla człowieka?
OdpowiedzDzikie koty z Iriomote są takimi japońskimi "rysiami", więc głaskanie i zabawa odpada. Atakować same z siebie nie powinny, chyba że zbyt blisko zechcesz podejść :-)
OdpowiedzJezu, cudowny wpis! Zakochałam się w twoim blogu, strasznie Ci zazdroszczę... (•~•) Dzięki tobie mam kolejne marzenie (°^°) Bardzo Ci za to dziękuję ;3 Oby więcej tak intetesujących wpisów :)
OdpowiedzZajrzyj do mnie ;3
Zajrzałam :D Dzięki za miłe słowa :D !
Odpowiedzpiękne
OdpowiedzDobrze, że trafiłam na Twojego bloga, ponieważ również interesuję się Japonią - krajem, kulturą... :) Niestety nigdy nie miałam okazji tam być, ale mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się spełnić to marzenie ;). Ale wracając do Twojego wpisu, Iriomote to według mnie jedna z piękniejszych wysp należących do Japonii. To maleńka wysepka, która jest jedną z najdalej wysuniętych na południe wysp tego kraju.
OdpowiedzBardzo ciekawa relacja. Nawet same te znaki "uwaga kotek" będą dla mnie atrakcją - a z książki Schmidta wiem, że są tam jeszcze kocie rzeźby :)
OdpowiedzTo ja też coś polecę - "Virtual Trip Japan - Iriomote Island Taketomi Island" - można kupić oryginał w HD, lub zadowolić się kopią SD krążącą gdzieś po necie... :)
O! To świetna wiadomość :-)
Odpowiedzja tej książki jeszcze nie czytałam, jestem przed.
Bardzo fajny blog! Dużo można się z niego dowiedzieć. Uwielbiam Japonię :)
OdpowiedzWSZYSTKIE KOMENTARZE O CHARAKTERZE REKLAMOWYM BĘDĄ KASOWANE.